Portal niezgody: Podobno wielkie pieniądze nie zmieniają ludzi, tylko… ujawniają ich prawdziwą naturę. Jeśli to prawda, ciężkie czasy czekają Wirtualną Polskę. Jej ojcowie-założyciele właśnie wykopali wojenne topory.
Powstanie i historia Wirtualnej Polski to prawdziwa droga przez mękę jej twórców: Leszka Bogdanowicza, Marka Borzestowskiego, Macieja Grabskiego i Jacka Kawalca. Dwaj pierwsi panowie poznali się w niemieckim Karlsruhe, w połowie lat 90.
Tam Leszek Bogdanowicz, wówczas doktorant Politechniki Gdańskiej, pasjonował się zupełnym novum, jakim był internet. Jego hobby podzielał inny praktykant PG – Marek Borzestowski. Razem założyli spółkę protoplastę WP – Centrum Nowych Technologii. Już po ich powrocie do Gdańska dołączył do nich Jacek Kawalec, a nieco później – Maciej Grabski. Ten ostatni dodatkowo wsparł CNT pieniędzmi. Wkrótce zaczęły się spory i to nie tylko na tle kłopotów finansowych. Tych także nie brakowało, jednak nieporozumień, niedomówień, nieprecyzyjnych sformułowań już wtedy było tyle, że dziś sami zainteresowani się w nich gubią.
Kłótnie to prawdziwa pięta achillesowa Wirtualnej Polski. Nawet teraz, za każdym razem, gdy wydaje się, że wreszcie wszystko się wyjaśni i uładzi, zawsze znienacka pojawia się coś, co niweczy te oczekiwania. Nie inaczej jest i z niedawnym porozumieniem, dotyczącym odkupienia przez Telekomunikację Polską SA walorów WP posiadanych przez jej mniejszościowych akcjonariuszy. Telekomunikacyjny gigant zgodził się sfinalizować tę transakcję po cenach uzgodnionych w czasach internetowej hossy (220 mln zł za 20 proc. akcji WP), co odtrąbiono jako koniec sporu o Wirtualną Polskę. Może i zakończyło to spór dotyczący stosunków własnościowych w portalu. Ale prawdziwa burza – konflikt wokół związanych z WP praw autorskich – dopiero nadciąga. A jej konsekwencje mogą solidnie uderzyć i w samą firmę, i w jej właścicieli.
Choć dawni partnerzy i koledzy zapewniają, że starają się nie mieć do sprawy emocjonalnego stosunku, zdradza ich sam sposób wypowiedzi. Wystarczy posłuchać tego, jak dziś określają zaistniałą sytuację: „przestępstwo, frustracje, schizofrenia”. A to i tak tylko niektóre z użytych przez nich sformułowań. Gdy się tego słucha, można dojść do wniosku, że o dawnej przyjaźni (lub przynajmniej porozumieniu) byli wspólnicy pamiętają wyłącznie dlatego, że tak wypada. Teraz spotkają się na sali sądowej, bo tam zapewne zaprowadzą ich narosłe przez lata wzajemne pretensje.
Sporo przy tym wyjaśniają charaktery ojców-założycieli WP. Leszek Bogdanowicz budzi dziś powszechną sympatię, niekiedy nawet współczucie. Ci z rozmówców mm, którzy go znają, twierdzą, że ciężko się z nim współpracuje, choć nie ukrywają, że ma charyzmę. Czasami widzą w nim krzykacza, częściej jednak – ofiarę własnych porażek. I trudno dziwić się takiemu ich spojrzeniu. Jako jedyny z założycieli Wirtualnej, Bogdanowicz na niej nie zarobił, choć inni sięgnęli po grube miliony. To musi boleć i pewnie stąd żal oraz podjęte przez niego kroki prawne. On sam określa je jako próbę ukarania kilku osób i spółki za „nieuprawnione korzystanie” z jego praw autorskich.
– Nigdy ich nie przekazałem, zatem wszystko, co dzieje się w WP po moim odejściu, narusza moje prawa – twierdzi Leszek Bogdanowicz. – Uważam, że on nie ma jakichkolwiek praw związanych z portalem, jego domeną czy znakami! – ripostuje jednak jego dawny biznesowy partner Maciej Grabski, dziś członek zarządu WP SA. – Wszystko to, nawet znak słowny, jest zarejestrowane w Urzędzie Patentowym i przysługuje im pełna ochrona.
To największy oponent Bogdanowicza i to już od początku ich znajomości. Przez otoczenie określany jako nerwus, potwierdza tę opinię w życiu zawodowym. Dość powiedzieć, że poróżnił się z Bogdanowiczem tuż po swoim przyjściu do CNT w 1997 roku. I to tak bardzo, że ten ostatni odszedł z firmy, którą tworzył. Założył konkurencyjny portal Arena. Ten jednak wkrótce upadł, choć był bliski odniesienia sukcesu (brak porozumienia z potencjalnymi inwestorami sprawił, że nie udało się uplasować pierwszej publicznej emisji akcji Areny). W efekcie Bogdanowicz został z niczym. Tymczasem reszta dawnych kolegów z internetowego biznesu była już gwiazdami. Brylowali w mediach i na listach najbogatszych. Mówiono o nich jako o cudownych dzieciach nowej ery. Zwłaszcza o Marku Borzestowskim. Ujmujący styl bycia, zawsze pogodny i miły. Szczególnie dla dziennikarzy. Ale – jak w rozmowach z mm oceniają go współpracownicy – z całej czwórki był najsłabszy merytorycznie. Ponoć, chociaż sprawował funkcję prezesa zarządu (po sprzedaży udziałów w 2003 r.
przeszedł do MCI), znacznie mniej od pozostałych jego członków orientował się w meandrach prowadzonego biznesu. Może zbyt wiele czasu zajmowało mu pozowanie do okładek biznesowych i komputerowych czasopism? W tym czasie Jacek Kawalec więcej czasu poświęcał życiu prywatnemu i nie gonił za sławą.
Dziś jednak Borzestowski, choć kiedyś nie stronił od rozgłosu, nie chce rozmawiać o dawnych dziejach. – Po prostu nie chcę do tego wracać i roztrząsać od nowa – podsumowuje.
Może się jednak okazać, że będzie musiał. Dawni wspólnicy znów się spotkają – tym razem w sądzie.
Zarzut Bogdanowicza dotyczy bowiem wszystkich „czerpiących korzyści z jego praw”. Zarówno tych, którzy „w sposób nieuprawniony” wzbogacili się na jego dziele, jak i spółki, rozporządzającej czymś do czego – wg niego – nie ma prawa. Ale czy jego pretensje aby na pewno mają solidne podstawy? Według Roberta Kroplewskiego, pełnomocnika Bogdanowicza, sprawa jest oczywista, choć wyjątkowo złożona.
– Odchodząc, Bogdanowicz zostawił w CNT jedynie wyniki swojej pracy prezesa i udziałowca – twierdzi. – WP była zaś efektem jego działalności osobistej, ogłoszonym publicznie w 1995 r. na stronie Politechniki Gdańskiej, zanim powstała spółka. Prawa pozostają więc przy nim do dziś, bo nigdy nie wniósł ich do firmy i nikt nie ma dowodu, że jest inaczej.
Według niego, gdyby kwestię praw autorskich uregulowano przed laty, dziś nie byłoby sporu. Zdaniem Grabskiego to absurd, gdyż Bogdanowicz, rejestrując nazwę i znaki, działał jako prezes CNT i robił to w jej imieniu. Także wtedy, gdy podpisywał umowy z kontrahentami, gdzie były oświadczenia, że domena, znak i portal należą do spółki. Dla potwierdzenia przypomina, że Bogdanowicz dwa razy przegrał w sądzie sprawę o wyłączenie praw autorskich z masy upadłościowej WP SA.
Sęk w tym, że prawa autorskie do dzieła nie podlegają rejestracji. Sprawę komplikuje fakt, że polskie prawo nie definiuje pojęcia „portal internetowy”. Część z portali na własny wniosek funkcjonuje jako prasa, inne nie. A czy portal jest dziełem? Nawet tu opinie prawników są podzielone. Portal to przecież serwisy informacyjne, bezpłatne konta e-mailowe oraz strony własne użytkowników, zakończone odpowiednią domeną. Wszystko to w charakterystycznej otoczce graficznej. Czy do tego Bogdanowicz też ma prawo?
– Nikt nie kwestionuje tego, że był animatorem WP, jednak idąc tropem jego rozumowania należy stwierdzić, że prawa autorskie mają twórcy… Yahoo, bo oni pierwsi stworzyli taką formułę istnienia w sieci – ocenia Andrzej Mikosz, prawnik reprezentujący niegdyś akcjonariuszy mniejszościowych.
Prawnicy niezaangażowani w sprawę nie uważają jednak, że Bogdanowicz jest bez szans. Prawa autorskie, a rejestrowane znaki graficzne, to odrębne sprawy. Pytanie, czy sąd uzna, iż Bogdanowicz faktycznie był twórcą WP.
– Wystarczy poczytać artykuły prasowe z tamtych lat – przypomina Bogdanowicz. – Fachowe pisma określały mnie jako twórcę Wirtualnej Polski i nikt tego nie kwestionował.
Jeśli wygra, to poszkodowana może być i spółka, gdyż ona też „czerpie korzyści”. Na razie Piotr Michalski, rzecznik prasowy TP Internet (spółki zależnej TP SA, będącej właścicielem 80 proc. akcji WP SA) zachowuje spokój:
– Nie widzimy powodu, aby wracać do tej sprawy – zapewnia i dodaje. – Mamy opinię prawną, z której wynika, że roszczenia Leszka Bogdanowicza są bezzasadne.
Sukces lub porażka na sali sądowej zadecyduje, czy Bogdanowicz dołączy do rzeszy internetowych multimilionerów. Według prawa, żądając satysfakcji, można domagać się trzykrotności utraconych korzyści. Uwzględniając historyczne wyceny, Bogdanowicz mówi o 158 mln złotych. Dla potwierdzenia swoich racji dodaje, że od lat funkcjonuje jego strona: w-p.pl, gdzie widać nazwę Wirtualna Polska. Fakt, że nikt nie usiłuje jej likwidować, to – jego zdaniem – kolejny dowód w sprawie. – Od lat była okazja do wytoczenia procesu o prawa autorskie – mówi Bogdanowicz. – Nie doszło do tego, bo – jak zakładam – sprawę by przegrali z korzyścią dla mnie.
Tu się akurat myli. Grabski otwarcie żałuje, że „zarząd jeszcze z tym nie zrobił porządku”. Enigmatycznie określa swoje zamiary jako „podjęcie wszelkich możliwych kroków prawnych”, w celu ochrony Wirtualnej Polski, którą od niedawna zarządza. – Nie widzę powodu dla polubownego załatwienia problemu – dodaje. To akurat jest pewne – na ugodę jest już za późno. Wojenne topory wykopano. Pozostaje walka.
Dwie wojny wokół Wirtualnej Polski
Kłótnie, publiczne pranie brudów, nagłe zwroty akcji – to codzienność Wirtualnej Polski. Konflikt jest wręcz w nią wpisany. Przez lata równolegle toczyły się wokół niej dwie wojny. Oprócz tej o prawa autorskie, druga – o przejęcie pełnej kontroli nad spółką. Kupując w 2001 r. akcje WP, Telekomunikacja Polska zapłaciła za kontrolny pakiet 35 mln dolarów. Brakujące 20 proc. walorów miała dokupić później, według historycznej wyceny, od mniejszościowych akcjonariuszy. Nastąpił jednak internetowy krach i TP SA odechciało się płacić. Można było wtedy usłyszeć nawet takie głosy, że bankructwo spółki zależnej od TP – TP Internet, która podpisywała umowę – mogłoby uratować TP SA przed dokończeniem transakcji. Szala zwycięstwa przechylała się to na jedną, to na drugą stronę. W 2003 r. mniejszościowych akcjonariuszy WP opuścił jej lider Marek Borzestowski, sprzedając w ramach indywidualnego porozumienia swój pakiet akcji za 3,9 mln dolarów. Po kilku latach sporów TP SA uległa i zapłaciła duetowi Kawalec-Grabski należną sumę.